sobota, 23 grudnia 2006

papier

    Z samego rana mężuś wyszedł po chleb - rano, ponieważ około 11 nie dostanie się już u nas (w centrum dawnego wojewódzkiego miasta) niczego, co człowiek móglby kupić w każdym innym miejscu. Zaraz po przeprowadzce myślałam, że to chwilowy brak towaru, ale po tygodniu zauważyłam, że chwilowy brak towaru trwa nadal i dopytałam się w sklepach, jak to tu się kupuje. No i dowiedziałam się, że kupuje się albo rano, albo zamawia się dzień wcześniej i pani odłoży, a jak się przychodzi o dowolnej porze dnia to trzeba brać co jest. No i tak poznałam panie w sklepach i teraz już wiem, że w jednym załatwię sobie schab bez kości nawet o 16 u pani Joli, a w drugim pani Justyna chleb orkiszowy dla mnie zachowa.... Ano... takie to są uroki mieszkania w centrum miasta - do targu daleko, daleko, średnia wieku 70 lat, a zapotrzebowanie na produkty widać rośnie z wiekiem, no i jak panie sąsiadki twierdzą - przez te kancelarie i sądy w okolicy od cudu ludzi robi tu zakupy. Nie wiem wszak, czy idąc do sądu kupiłabym kurczaka, ale może i tak. Może się po prostu nie znam, bo do sądów nie chadzam. Mężuś też szybko odwykł od długiego spania w soboty, picia porannej kawy i oglądania jakiegoś kanału informacyjnego ;) Raz dwa zaczął jeszcze przed 10 biec po zakupy, jak pewnego razu usłyszał od pani Basi w warzywniaku, że ziemniaki po 12 są towarem nieobecnym. Potrzeba zaspokajania głodu zweryfikowała nasz stosunek do wygodnego kupowania i teraz biegamy jak male samochodziki odbierając rarytaski zamówione wcześniej, albo ścigając się ze staruszkami (jeśli dzień wcześniej zapomniałam złożyć zamówienie).
No tak, ale zaczęłam od tego, że mężuś rano po chleb wyszedł. Wyszedł i zaraz przyszedł wściekly z dwoma wcale nie slusznych rozmiarów chlebkami i oświadczył, że zdobył narazie tyle i biegnie po resztę. Po godzinie wrócił z trzema kolejnymi i wściekły niemiłosiernie. Chlebów bowiem pełne półki, ale nie można ich było nabyć, bo tenże towar sprzedawany był po podaniu nazwiska i jeżeli ono figurowalo w tajemniczej księdze zapisów i ilość także się zgadzala, to można bylo zapłacić i wyjść uszczęśliwionym z owym. No tak... Dziadki dzisiaj znowu nas wyrolowały. Jak już wstaliśmy jak należy i zaczęliśmy bieganinę, to oni spokojnie najpierw telenowele obejrzeli i dopiero po zamówiony! towar.  Ale najważniejsze, że mężuś zdobył i calego dnia nie stracił to mogliśmy się jeszcze rano wybrać po jemiołę i papier na prezenty.
Prawiedwulatek po wyjściu z domu zrobił się szalenie głogny i rozczarowany zamkniętą budką z goferkami dał się pocieszyć hot-dogiem. Pani podała nam tegoż nieco niezadowolona, bo zażyczyłam sobie absolutny brak kapusty i tym sposobem biedna kobicina nie wiedziała, co wlożyć do środka poza parówą. A poza tym zauważyla, że nie podoba mi się podtrzymywanie parówki w bułce palcem bezrękawiczkowym i była zla okropnie, ale na szczęście jedzenie poszło prawiedwulatkowi na zdrowie.
Jemiołę kupiliśmy o dziwo bez problemów. Ale te zaczęly się mnożyć, jak zaczęliśmy szukać papieru do owinięcia podarków... Otóż... papieru nie było już, bądź był w cenie przypominającej jawną niesprawiedliwość, bądź był paskudny i mimo dobrych chęci nie mogliśmy się zmusić do jego nabycia. I tym sposobem zwiedziliśmy sobie znowu całe centrum naszej metropolii, tyle że w poszukiwaniu - zdawałoby się towaru na tzw. czasie. Zeszło nam, zeszło... W końcu kupiliśmy papier typu drogieicojest. No ale jest... W księgarni obok naszej kamienicy dowiedziałam się nawet, że to towar niechodliwy! No to w co te dziadki pakują? Kasiorę w koperty chyba? Zła jestem przeokropnie. Zapiszę się za rok i na chleb i na papier i ich wszystkich wykiwam.
Najszczęśliwsza za to uśmiala się ze mnie. Nie śmiala się wcale mniej, niż ja z niej, jak się dowiedziałam w listopadzie, że właśnie kupiła ładny papier do pakowania prezentów... Widać muszę się jeszcze wiele nauczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz